Rozpoczynanie banałem: „żadne słowa nie są w stanie oddać magii
kempa”, mija się z celem jeżeli partycypowałeś w festiwalu z prawdziwego
zdarzenia bo świetnie wiesz z czym je się bułkę. Natomiast jeśli nigdy nie było
Ci dane zmelanżować się z setkami, to oprócz tego, że Twoje życie musi być
niesamowicie nudne, to przede wszystkim będzie dla Ciebie tylko pusty slogan. I
nie mam na myśli tu festynu dwie wioski obok Twojej wioski z głównym headlinerem
Małpą pomiędzy kiełbasą a watą cukrową. Zatrzymując się przy jedzeniu, kemp nie
jest po to żeby wpierdalać. I pomimo, że na event nie pojechali moi najwięksi
kompani (bob, dan) w opróżnianiu hruszek oraz czterdziestekdwójek, to swoje
tradycyjnie zrobiłem. I z tego względu ciężko pisać jakiekolwiek relacje
podczas gdy 5 dni zlewa się w jeden. Mimo wszystko postaram się zrobić to w
starym, dobrym, zerosiódemkowym stylu.
Środa
Tradycyjnie wyruszyliśmy w dzień warm-up`u i nie tradycyjnie
byłem kierowcą co tylko (na szczęście) o kilka godzin opóźniło wkroczenie na
wyżyny bani. Właściwie środa i sobota to dni z których jestem w stanie
wyciągnąć najwięcej szczegółów, a nie tylko niewyraźne klisze. Przyjazd do
hradec rozpoczęliśmy od obowiązkowej wizyty w kauflandzie gdzie już ok. godz.
12 można było spotkać grupki pierwszych kempowiczów. Wzajemne pozdrowienia,
pierwsze zbijanie piony i wszechobecne podniecenie przed sprawami wielkiej wagi
pchnęły nas do obfitego wypełniana wózków. Oczywiście, według zasady „na kempie
się nie je”, 80%, no 85% budżetu na wszystko co można w siebie wlać ze skutkiem
wiadomym, pozostała część na błahostki typu chleb or łotewa. Dalej już
pozostało nam ustawić się w sznurku aut w drodze bezpośrednio na teren
festiwalu. Korki przed samym wjazdem nie zapowiadały niczego dobrego, ale
okazało się, że to dobrego złe początki. Organizatorzy zdecydowanie wyszli
obronną ręką jeżeli chodzi o kwestie związane z wejściem na sam festivalpark, a
może po prostu na 11stą edycję wbiło mniej rapgłów niż na ostatnią,
jubileuszową czy 2 lata wstecz. Po zacumowaniu na parkingu, odpaliłem pierwsze
browarki żegnając się ochoczo z możliwością siadania za kierownicę, w to mi
graj!. Następne dni miały przynieść jak bez trudu przewidziałem solidne,
kempowe grzanie, po które wielu doświadczonych graczy na rynku przemierza setki
kilometrów z najróżniejszych zakamarków Europy. Zanim jeszcze popłynąłem jak
wenecka gondola wraz z największym bboyem ZŁ – Pietią, odebraliśmy akredytację
(tu się należy nieskończony props dla Kapitana, bez którego 0.7 przepadłoby w
tym roku gdzieś w czeluściach internetu). Potem już tylko udawałem, że zależy
mi na rozbiciu namiotu (przepraszam).....
/sirKlepz/