Wybaczcie brak jakiejkolwiek aktywności na blogu z mojej strony, ale nie płacą mi za to, a powinni. Przechodząc do podsumowania, nie jestem odpowiednią osobą by rekapitulować 2010 bo nie słyszałem z połowy płyt, które chciałbym usłyszeć. Ale z tego co obiło mi się o uszy wybrałem kilka krążków, wartych uwagi - moim zdaniem. Kolejność nie ma ABSOLUTNIE żadnego znaczenia więc możesz zacząć czytać od końca.
***
kanye west, my beautiful dark twisted fantasy - oj nie będę oryginalny. bez względu na to jaki portal muzyczny/blog podsumowuje miniony rok, bez względu na gatunek muzyczny, to zawsze w zestawieniu znajduje się my beautiful dark twisted fantasy. nie będę was zanudzał gadką jakoby Ye na nowo zdefiniował muzykę, nie, on tego nie zrobił. pan bóg dał tchnienie i wyznaczył kierunek. kierunek dla współczesnej muzyki, w którym to należy jebać granicę i szufladki. i pomimo tego,że to już nie hip-hop jak mówią, to bądźmy dumni bo jednak monstrualny krążek powstał w hiphopowej głowie, okraszony hiphopowymi gadkami, i`m proud. fachowcy piszą o bogactwie kompozycji, trudno zliczyć ilość twarzy pracujących nad powstaniem całości (creditsy są przeobszerne), b zanudzał was ile $$$ wpompowano w materiał, ja mam sugestię: pierdol to. bowiem nieistotnym jest czy mamy do czynienia z krążkiem przełomowym, esencją całej tej otoczki jest MBDTF, muzyka która będzie się bronić przez długie lata gdyz jest kurewsko intrygująca.
***
the roots, how i got over - 23 czerwca 2010 kończąc recenzję napisałem : "delektuj się ambitny słuchaczu i pamiętaj o HIGO w podsumowaniach roku, wielka rzecz!". wiedziałem ponad pół roku temu to co wy wiecie teraz, a więc odsyłam do recenzji. The Legendary Roots!
***
profesor green, alive till i`m dead - przede wszystkim, do głównych zalet "zielonego brytyjczyka" (idealne określenie panie B, brawo) zalicza się jego... brytyjskość. tak, trend we współczesnych melodyjkach pokazuje,ze w ostatnich latach najlepszym miejscem do robienia muzyki jest Anglia i profesor wykorzystuje to po całości. wspaniały kolaż brzmień łączący nowe ze starym, najbardziej mainstreamowe rzeczy z mainstreamowych przeplatane funkową pętlą, dubstepem (taa, wszędobylskie jungle), wokalem lily allen (lubimy panią), siermiężnym city of gold, szybciutkim monster, balladką w stylu the streets: closing the door, łagodnym where do we go (ooooł refren) czy pierwszymi trzema numerami gdzie gdyby zwolnić tempo a little bit mamy klasyczne jointy. kiedyś przeczytałem w newsweeku (wow) recenzje pióra metza (bodajże naczelny machiny) odstraszającą ortodoksów od alive till i`m dead. niewątpliwie green może przestraszyć takiego gościa, ale klep-z, lubiący czasem przyortodoksić, przywitał płytę z otwartymi ramionami, uśmiechając się do głośnika jak debil.
***
jose james, blackmagic - a teraz będę oryginalny i pokażę niektórym miernotom, - czego nie muszę robić - że dość spora grupa słuchających hiphop to głowy wiedzące gdzie szukać ładnych piosenek, obojętnie na której półce krążek leży w empiku czy lokuje się w najbardziej podziemnym podziemiu, 5 metrów nad jądrem ziemi. pisząc miernoty mam na myśli przypuśćmy takiego franka (postać fikcyjna), wiernego fana rocka, zaślepionego plakatem ulubionej kapeli, który usłyszawszy,że blackmagic to ciepłe czarne brzmienia powie bleeee, elo yoł hwdp śmiejąc się z Ciebie pod nosem i tworząc w głowie wizje jakim to idiotą jesteś (taka mała tyradka słowem przydługawego wstępu).jednak dla wszystkich pozbawionych mentalności 15latka to najogólniej mamy do czynienia z jazzowo-soulowym przyjemnym długograjem, okraszonym wyskokami w stylu flying lotusa w np. numerze made for love. przy temacie pozostając, nagrania na blackmagic to w dużej mierze ambitnie o miłości, chociaż sprawa odkrywczą nie jest. podsumowując, te 14 tracków jamesa idealnie nadaje się na leniwe popołudnie (lecz nie ma mowy o zamułce), spokojny wieczór, dzień na kacu, poranną kawę w pozbawiony obowiązków dzień, a przy trąbce w promise in love możesz śmiało powiedzieć koleżance, że jest fajna.jak nie zczai(szczajjj) to masz na przeciwko głupią małpę i sam idź się pomodlić do plakatu najlepszego bandu,.! *autor szydząc,zręcznie miesza muzykę z socjologią
***
currensy, pilot talk I oraz pilot talk II -
joystik.................................joystick........................nie chce mi się........ pilot talk I stawiam na równi z drugą częścią joystick, będącą idealnym dopełnieniem jednego z najbardziej świeżych projektów 2010 joystick. jak jesteś zestresowanym księgowym to nie odpalaj joysticka, bo możliwe,że już nie wrócisz do pracy joystick. cóż, napisałbym, że charakter płyty najcelniej oddaje z angielska słowo "chillout", ale stało się strasznie głupawe joystick, skurwiło się, więc zrobić tego nie mogę joystick. z lenistwa odsyłam do recenzji naszego kolegi bartka jot, joystick, gdyż zgadzam się w większości, joystick.
***
ghostface killah, apollo kids - tak sobie pomyślałem, że gdyby bity z apollo kids trafiły na wu massacre to spuszczali byśmy się nad wielkością Clanu tu i ówdzie. szefowie nie mają w zwyczaju gdybać,dlatego jeśli masz ochotę na porządny hiphop, w większości klasyczny, to wrzuć ghostface`a zamiast maskary od wu. i tu twe uszy uświadczą metha i raekwona w przeokrutnym kozaku jakim jest troublemakers. ghetto skumają wszyscy fani snatcha (ten numer widzę w momencie gdy del toro aka franky four fingers przebrany za żyda kradnie diamenty). dla mnie dzieci apollo to ponad 40 minut bez słabych momentów, a każdy z gości dołożył cegiełkę do sukcesu. tak się robiło rap w 2010!!!!
***
statik selektah& termanology, 1982 - po pierwszych odsłuchach stwierdziłem, że na 1982 nie ma nic co wyróżniłoby kooperacje statika z termem spośród tuzina innych płyt. przyznam, biorąc się za słuchanie miałem w głowie wielki czerwony, neonowy napis: 'statik powtarza się, a to zaczyna być nudne'. po jakimś czasie usłyszałem singlowe goin back, xzibit i cassidy pozamiatali na takiej petardzie więc uznałem za rozsądne dać jeszcze jedną szansę.co z tego wynikło? 1982 to obszerny przegląd ogromnych możliwości termanology, doskonała szansa na wyłapywanie smacznych linijek typu: i don`t battle mc`s, i just embarrass mc`s. fajne pomysły na kawałki jak you should go home czy tell me lies, a wszystko z bardzo udanie pociętymi samplami. fakt, 1982 można było wydać choćby 4 lata temu i nikt by nie zauważył, ale chyba po to krążek jest okraszony starą datą (oprócz daty urodzin obu panów) - czasem warto wrócić, a jeśli wciąż słucha się tego dobrze to czego chcieć więcej? tyle.
wyróżnienie: duck sauce - za globalny hit "barbra streisand", który leci wszędzie pozostając przy tym po prostu piekielnie dobrym kawałkiem.
i te pozycje bym wam polecił będąc waszą mamą
spadać do słuchania!
K l e p a
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz