Album brzmi jakby został nagrany w latach 60-tych, a tu niespodzianka: 2011! Zdecydowanie na plus. Charles Bradley brzmi prawie jak James Brown, i tutaj niestety na minus, nie dlatego że 'prawie', bo JB był tylko jeden, ale ponieważ zaszło to daleko za inspiracje, i jest naśladownictwem. Mowa tu o naśladownictwie kunsztownym jak Australian Pink Floyd Show, tyle że Bradley nie robi coverów.
Jeśli nie jesteś osłuchany(na) w soulu, ten album będzie dla Ciebie nie lada odkryciem, dla mnie jest solidnym rzemiosłem. Ja nie mam nic przeciwko inspiracji czasami które już dawno minęły, ale oczekuje trochę więcej w tym własnego stylu.
Tak czy siak wydawnictwo bez słabych momentów, słucha się tego z nieukrywaną przyjemnością, zagrane i zaśpiewane na bardzo wysokim poziomie, wszystko jest na swoim miejscu. Polecam gorąco!
4/5
(B-Jot)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz