Z cyklu "Zapomniani a szkoda": Michał Urbaniak
Kochacie Jazz? Utożsamiacie go pewnie z Nowym Jorkiem czy
Nowym Orleanem? Ok. Jednak również nasz kraj może poszczycić się wkładem w ten
wspaniały gatunek muzyki. W Łodzi przyszedł na świat jeden z najwybitniejszych
polskich i światowych muzyków, Manhattan Man- Michał Urbaniak.
Urbaniak to gwiazda światowego formatu. Saksofonista i
skrzypek, współtwórca tzw. polskiej szkoły jazzu. Do swojej muzyki- zwłaszcza w
późniejszych latach- często „przemycał” elementy hip-hopu, r’n’b i folku.
Grywał z najwybitniejszymi muzykami jazzowymi świata: Milesem Davisem,
Krzysztofem Komedą, Herbie’em Hancockiem, Chickiem Coreą, Quincym Jonesem,
Marcusem Millerem, Ronem Carterem i wieloma innymi… Inspiracja dla wielu
współczesnych muzyków.
Kiedyś o płycie "Doo Bop" Davisa napisałem tak:
Davis- nigdy nie bał się
eksperymentów, zawsze dążył do różnorodności. Jak naukowiec w laboratorium
stale poszukiwał formuły na nowe brzmienie, które zaskoczy wszystkich. Do
współpracy zaprosił uznanego wówczas producenta i rapera Easy Mo Bee. Doo Bop
to album, który znajduje się na pograniczu obu gatunków. Nie jest łatwa w odbiorze,
stąd zarówno jazzowi puryści, jak i twardzi fani muzyki rap mogą mieć pewne
obiekcje przed pierwszym odsłuchem. Sytuacja zmienia się diametralnie po
zapoznaniu się z materiałem.
Davis zmienił oblicze
amerykańskiego jazzu kilkukrotnie. Był symbolem potencjału komercyjnego muzyki
jazz. Stał na czele niemal każdego istotnego etapu rozwoju jazzu od czasów II
wojny światowej po lata 90. Nie straszny był mu bebop, jazz rock, cool jazz,
jazz fusion, funk czy właśnie rap. Doo Bop to zwrot Davisa w nową dekadę.
Dekadę wielkich przemian w wielu aspektach życia. To również ukłon w stronę
młodych twórców. Podczas produkcji- Easy Mo Bee oprócz kompozycji genialnego
trębacza, wykorzystał znaną w kręgach muzyki rap technikę samplingu.
Dlaczego o tym wspomniałem?
Ponieważ Urbaniak też taki był( jest!). Nie bał się eksperymentów, ciągłych
poszukiwań i dążeń do odnalezienia upragnionego dźwięku. Jak wytworny archeolog
ciągle poszukiwał, bez wytchnienia i z niegasnącym uporem. Nie istniały dla niego
jakiekolwiek muzyczne granice, których obawiałby się przekroczyć.
Manhattan Man to postać
nietuzinkowa, bardzo szanowana, która swoimi dokonaniami bardziej
spopularyzowała Polskę niż większość akcji reklamowych. Promocję
Nadwiślańskiego Kraju skutecznie kontynuują muzycy z wrocławskiego
duetu-Skalpel. Myślicie, że czyje nagrania "tną" na drobne? No właśnie.
Wywodził się z relatywnie
zamożnej rodziny, a od najmłodszych lat, matka dbała o prawidłową edukację
muzyczną syna. Miał zostać wielkim, światowym skrzypkiem, ale od zawsze
fascynował go jazz i saksofon.
„A potem, kiedy ściskałem już saksofon w ręce, wsiedliśmy do pociągu, i
tak się kochanej mamie odwdzięczyłem, że jej uciekłem. Przesiadłem się do
innego wagonu, znalazłem pusty przedział i ćwiczyłem całą drogę(…)
Kiedy wreszcie usadowiłem się obok matki w jakiejś rozklekotanej
łódzkiej gablocie, powiedziała do mnie ze łzami w oczach:
- Wiem, że w momencie
kiedy kupiłam ci ten saksofon, straciłam syna.”
Jego biologiczny ojciec- Edmund Michałowski
całe życie marzył, aby zobaczyć Nowy Jork. Po wojnie nie było to możliwe, a
ojciec zapowiedział, że to, co nie udało się jemu, uda się jego synowi. To Michał miał w przyszłości podziwiać
płonące dachy Manhattanu. Nikt jednak nie przypuszczał, że na zwykłym
podziwianiu się nie skończy. Został ich najlepszych ambasadorem, nadano mu
nawet przydomek Manhattan Man.
Spotkałem się z taką opinią, że
prawdziwy artysta musi wywodzić się z biedy, zaznać w życiu upadku i
skrajności, żeby skutecznie odzwierciedlić daną mu wrażliwość w swojej
twórczości. Dzieciak z bogatego domu rzekomo tego nie jest w stanie uczynić.
Najlepiej gdyby artysta umarł młodo, tak w wieku 27 lat. Oczywiście rozwarstwiony
pomiędzy genialnym życiem artystycznym, a problemami osobistymi, które wreszcie
biorą górę.
Jak dla mnie, teorie typu "Live
fast, die young" czy "Club
27" to po prostu idiotyczny mit, który bardzo chętnie został przyswojony
przez współczesny showbiz, a skutecznie wpisuje się w obecny styl życia, który
kreowany jest w mediach- beztroski, hedonistyczny, niezależny od wszelakich
skutków. Tak naprawdę to są tylko
kwestie poboczne. Na końcu, w wyniku talentu, ciężkiej pracy i sprzyjających
okoliczności, liczy się tylko artystyczne dokonanie. Nieważne czy ktoś jest bogaty, biedny, czarny
czy biały. Miano ARTYSTY nie zna podziałów. Liczy się efekt, czyli dzieło.
Jeśli coś jest wartościowe i godne polecenia, to nie jest ważne gdzie zostało
stworzone, i czy twórcą był biedak, czy arystokratyczny dzieciak.
Jak wspominał sam Urbaniak w swojej autobiografii:
Kto umiera młodo, staje się nieśmiertelny, choćby nawet niczego
wielkiego nie dokonał. Po prostu ludzie
zaczynają przypominać sobie jego najlepsze strony i spekulować, co mógłby
jeszcze zrobić, gdyby żył.
Martwy artysta przestaje być dla kogokolwiek konkurentem. Umrzyj, a
nawet wrogowie będą wynosić Cię pod niebiosa.
Choć Urbaniak także miewał
upadki. Upadki związane z nadużywaniem alkoholu, które o mały włos nie
zakończyły jego żywota, to za każdym razem podnosił się mocniejszy, bo kochał
jazz i chciał udowodnić coś wszystkim niedowiarkom i krytykom.
Jazz jest dla niego wszystkim.
Czymś co wypełnia każdy zakamarek jego duszy.
- O czym myślisz Michał?
- O płonących dachach Manhattanu.
- Przecież tu, w Warszawie, też
można żyć szczęśliwie.
Zacząłem jej tłumaczyć, że nie
chodzi mi wcale o szczęście, lecz o jazz.
Można pisać i pisać, ale najlepiej jest zapoznać się z jego twórczością. Niech przemówi muzyka.Nawet najtrafniejsze słowa nie są w stanie jej opisać.
dedicated to all jazz fans
CPT
źródła: "Ja, urbanator" oraz magazyn Ślizg (luty 2002)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz