niedziela, 24 czerwca 2012

Tommy, get me that fuckin’ Polish fiddler!


 Z cyklu "Zapomniani a szkoda": Michał Urbaniak

Kochacie Jazz? Utożsamiacie go pewnie z Nowym Jorkiem czy Nowym Orleanem? Ok. Jednak również nasz kraj może poszczycić się wkładem w ten wspaniały gatunek muzyki. W Łodzi przyszedł na świat jeden z najwybitniejszych polskich i światowych muzyków, Manhattan Man- Michał Urbaniak.


Urbaniak to gwiazda światowego formatu. Saksofonista i skrzypek, współtwórca tzw. polskiej szkoły jazzu. Do swojej muzyki- zwłaszcza w późniejszych latach- często „przemycał” elementy hip-hopu, r’n’b i folku. Grywał z najwybitniejszymi muzykami jazzowymi świata: Milesem Davisem, Krzysztofem Komedą, Herbie’em Hancockiem, Chickiem Coreą, Quincym Jonesem, Marcusem Millerem, Ronem Carterem i wieloma innymi… Inspiracja dla wielu współczesnych muzyków.

Kiedyś o płycie "Doo Bop" Davisa napisałem tak:

Davis- nigdy nie bał się eksperymentów, zawsze dążył do różnorodności. Jak naukowiec w laboratorium stale poszukiwał formuły na nowe brzmienie, które zaskoczy wszystkich. Do współpracy zaprosił uznanego wówczas producenta i rapera Easy Mo Bee. Doo Bop to album, który znajduje się na pograniczu obu gatunków. Nie jest łatwa w odbiorze, stąd zarówno jazzowi puryści, jak i twardzi fani muzyki rap mogą mieć pewne obiekcje przed pierwszym odsłuchem. Sytuacja zmienia się diametralnie po zapoznaniu się z materiałem.
Davis zmienił oblicze amerykańskiego jazzu kilkukrotnie. Był symbolem potencjału komercyjnego muzyki jazz. Stał na czele niemal każdego istotnego etapu rozwoju jazzu od czasów II wojny światowej po lata 90. Nie straszny był mu bebop, jazz rock, cool jazz, jazz fusion, funk czy właśnie rap. Doo Bop to zwrot Davisa w nową dekadę. Dekadę wielkich przemian w wielu aspektach życia. To również ukłon w stronę młodych twórców. Podczas produkcji- Easy Mo Bee oprócz kompozycji genialnego trębacza, wykorzystał znaną w kręgach muzyki rap technikę samplingu.


Dlaczego o tym wspomniałem? Ponieważ Urbaniak też taki był( jest!). Nie bał się eksperymentów, ciągłych poszukiwań i dążeń do odnalezienia upragnionego dźwięku. Jak wytworny archeolog ciągle poszukiwał, bez wytchnienia i z niegasnącym uporem. Nie istniały dla niego jakiekolwiek muzyczne granice, których obawiałby się przekroczyć.


Manhattan Man to postać nietuzinkowa, bardzo szanowana, która swoimi dokonaniami bardziej spopularyzowała Polskę niż większość akcji reklamowych. Promocję Nadwiślańskiego Kraju skutecznie kontynuują muzycy z wrocławskiego duetu-Skalpel. Myślicie, że czyje nagrania "tną" na drobne? No właśnie. 

Wywodził się z relatywnie zamożnej rodziny, a od najmłodszych lat, matka dbała o prawidłową edukację muzyczną syna. Miał zostać wielkim, światowym skrzypkiem, ale od zawsze fascynował go jazz i saksofon.



„A potem, kiedy ściskałem już saksofon w ręce, wsiedliśmy do pociągu, i tak się kochanej mamie odwdzięczyłem, że jej uciekłem. Przesiadłem się do innego wagonu, znalazłem pusty przedział i ćwiczyłem całą drogę(…)
Kiedy wreszcie usadowiłem się obok matki w jakiejś rozklekotanej łódzkiej gablocie, powiedziała do mnie ze łzami w oczach:
- Wiem, że w momencie kiedy kupiłam ci ten saksofon, straciłam syna.”

Jego biologiczny ojciec- Edmund Michałowski całe życie marzył, aby zobaczyć Nowy Jork. Po wojnie nie było to możliwe, a ojciec zapowiedział, że to, co nie udało się jemu, uda się jego synowi.  To Michał miał w przyszłości podziwiać płonące dachy Manhattanu. Nikt jednak nie przypuszczał, że na zwykłym podziwianiu się nie skończy. Został ich najlepszych ambasadorem, nadano mu nawet przydomek Manhattan Man.



Spotkałem się z taką opinią, że prawdziwy artysta musi wywodzić się z biedy, zaznać w życiu upadku i skrajności, żeby skutecznie odzwierciedlić daną mu wrażliwość w swojej twórczości. Dzieciak z bogatego domu rzekomo tego nie jest w stanie uczynić. Najlepiej gdyby artysta umarł młodo, tak w wieku 27 lat. Oczywiście rozwarstwiony pomiędzy genialnym życiem artystycznym, a problemami osobistymi, które wreszcie biorą górę.


Jak dla mnie, teorie typu "Live fast, die young" czy  "Club 27" to po prostu idiotyczny mit, który bardzo chętnie został przyswojony przez współczesny showbiz, a skutecznie wpisuje się w obecny styl życia, który kreowany jest w mediach- beztroski, hedonistyczny, niezależny od wszelakich skutków.  Tak naprawdę to są tylko kwestie poboczne. Na końcu, w wyniku talentu, ciężkiej pracy i sprzyjających okoliczności, liczy się tylko artystyczne dokonanie.  Nieważne czy ktoś jest bogaty, biedny, czarny czy biały. Miano ARTYSTY nie zna podziałów. Liczy się efekt, czyli dzieło. Jeśli coś jest wartościowe i godne polecenia, to nie jest ważne gdzie zostało stworzone, i czy twórcą był biedak, czy arystokratyczny dzieciak.

Jak wspominał sam Urbaniak w swojej autobiografii:  

Kto umiera młodo, staje się nieśmiertelny, choćby nawet niczego wielkiego nie dokonał.  Po prostu ludzie zaczynają przypominać sobie jego najlepsze strony i spekulować, co mógłby jeszcze zrobić, gdyby żył.  
Martwy artysta przestaje być dla kogokolwiek konkurentem. Umrzyj, a nawet wrogowie będą wynosić Cię pod niebiosa.

Choć Urbaniak także miewał upadki. Upadki związane z nadużywaniem alkoholu, które o mały włos nie zakończyły jego żywota, to za każdym razem podnosił się mocniejszy, bo kochał jazz i chciał udowodnić coś wszystkim niedowiarkom i krytykom. 

Jazz jest dla niego wszystkim. Czymś co wypełnia każdy zakamarek jego duszy.

- O czym myślisz Michał?
- O płonących dachach Manhattanu.
- Przecież tu, w Warszawie, też można żyć szczęśliwie.
Zacząłem jej tłumaczyć, że nie chodzi mi wcale o szczęście, lecz o jazz.





Można pisać i pisać, ale najlepiej jest zapoznać się z jego twórczością. Niech przemówi muzyka.Nawet najtrafniejsze słowa nie są w stanie jej opisać.



dedicated to all jazz fans


CPT








źródła: "Ja, urbanator" oraz magazyn Ślizg (luty 2002)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz