poniedziałek, 17 września 2012

HHK 2013 - część 1.


Rozpoczynanie banałem: „żadne słowa nie są w stanie oddać magii kempa”, mija się z celem jeżeli partycypowałeś w festiwalu z prawdziwego zdarzenia bo świetnie wiesz z czym je się bułkę. Natomiast jeśli nigdy nie było Ci dane zmelanżować się z setkami, to oprócz tego, że Twoje życie musi być niesamowicie nudne, to przede wszystkim będzie dla Ciebie tylko pusty slogan. I nie mam na myśli tu festynu dwie wioski obok Twojej wioski z głównym headlinerem Małpą pomiędzy kiełbasą a watą cukrową. Zatrzymując się przy jedzeniu, kemp nie jest po to żeby wpierdalać. I pomimo, że na event nie pojechali moi najwięksi kompani (bob, dan) w opróżnianiu hruszek oraz czterdziestekdwójek, to swoje tradycyjnie zrobiłem. I z tego względu ciężko pisać jakiekolwiek relacje podczas gdy 5 dni zlewa się w jeden. Mimo wszystko postaram się zrobić to w starym, dobrym, zerosiódemkowym stylu.

Środa
Tradycyjnie wyruszyliśmy w dzień warm-up`u i nie tradycyjnie byłem kierowcą co tylko (na szczęście) o kilka godzin opóźniło wkroczenie na wyżyny bani. Właściwie środa i sobota to dni z których jestem w stanie wyciągnąć najwięcej szczegółów, a nie tylko niewyraźne klisze. Przyjazd do hradec rozpoczęliśmy od obowiązkowej wizyty w kauflandzie gdzie już ok. godz. 12 można było spotkać grupki pierwszych kempowiczów. Wzajemne pozdrowienia, pierwsze zbijanie piony i wszechobecne podniecenie przed sprawami wielkiej wagi pchnęły nas do obfitego wypełniana wózków. Oczywiście, według zasady „na kempie się nie je”, 80%, no 85% budżetu na wszystko co można w siebie wlać ze skutkiem wiadomym, pozostała część na błahostki typu chleb or łotewa. Dalej już pozostało nam ustawić się w sznurku aut w drodze bezpośrednio na teren festiwalu. Korki przed samym wjazdem nie zapowiadały niczego dobrego, ale okazało się, że to dobrego złe początki. Organizatorzy zdecydowanie wyszli obronną ręką jeżeli chodzi o kwestie związane z wejściem na sam festivalpark, a może po prostu na 11stą edycję wbiło mniej rapgłów niż na ostatnią, jubileuszową czy 2 lata wstecz. Po zacumowaniu na parkingu, odpaliłem pierwsze browarki żegnając się ochoczo z możliwością siadania za kierownicę, w to mi graj!. Następne dni miały przynieść jak bez trudu przewidziałem solidne, kempowe grzanie, po które wielu doświadczonych graczy na rynku przemierza setki kilometrów z najróżniejszych zakamarków Europy. Zanim jeszcze popłynąłem jak wenecka gondola wraz z największym bboyem ZŁ – Pietią, odebraliśmy akredytację (tu się należy nieskończony props dla Kapitana, bez którego 0.7 przepadłoby w tym roku gdzieś w czeluściach internetu). Potem już tylko udawałem, że zależy mi na rozbiciu namiotu (przepraszam).....


/sirKlepz/

wtorek, 4 września 2012

Prosto z Polaroida: Mike Schreiber



Chyba każdy zna dobrze te zdjęcia, ale już odpowiedź na pytanie skąd się wzięły, nie jest taka prosta.


Mike Schreiber- Nie ma drugiej takiej osoby, która robiła jednocześnie zdjęcia matce Biggiego, Robert Glasper Expeiment i A$AP Rocky.






Właściwie sportretował większość znaczących nazwisk sceny HH głównie na zlecenie magazynów Vibe i Source.







Można długo wymieniać: NAS, Bobby Digital, John Legend, Method Man, Erykah Badu, Slick Rick, Common, DMX, etc., etc… To do niego należy tak charakterystyczne zdjęcie z początków działalności kolaboracji Black Star.














Ostatnio pojawia się od niego coraz więcej czarno-białych ujęć z polaroida (Yasiin Bey, mój faworyt).




Jego działalność nie kończy się na portretach muzyków (album "TRUE HIP HOP" sprzed dwóch lat jako podsumowanie tego tematu). Na marginesie jego sesje z Kingston czy Kuby to już totalna miazga.



Więcej na oficjalnej stronie Schreibera

http://www.mikeschreiber.com/#s=0&mi=1&pt=0&pi=1&p=-1&a=0&at=0

sprawdźcie także http://mikeschreiber.tumblr.com/




BRKWSK

niedziela, 19 sierpnia 2012

Muzyka jako środek transportu - Sun Ra





Połączyć „Faraona” i „Pana Kleksa w kosmosie” w stylu czarnego Salvadora Dali? Niemożliwe? A jednak.

Sun Ra. Człowiek pochodzący z Saturna, którego wieku do końca nie dało się odgadnąć, sam twierdził, że urodził się na przestrzeni 1910-1920 r., podobno spokrewniony z Elijah Poolem z Nation of Islam. Jak było naprawdę? Dorastając w Birmingham Herman Poole Blount, wcześnie zaczął zajmować się muzyką. Jego losy przypieczętowała wizja porwania na Saturn w latach 30. 

"Moje ciało zmieniło się w coś innego. Mogłem widzieć przez nie na wylot. Wzniosłem się...nie byłem już w ludzkiej skórze...wylądowałem na planecie, którą zidentyfikowałem jako Saturn. Teleportowali mnie na scenę, do siebie. Chcieli ze mną rozmawiać. Każdy z nich miał malutką antenę w oku. Mówili do mnie. Powiedzieli mi, żebym rzucił szkołę, bo będą z nią wielkie problemy...świat pogrążał się w coraz większym chaosie...Miałem przemawiać muzyką a świat miał słuchać. Tak mi powiedzieli".

Faktycznie, pod wpływem wizji, rzucił college. W latach 40, w imię swojego pacyfizmu i walki z ‘hitlerowcami’ aka komisją poborową, ucieka do Alabamy przed wcieleniem do wojska. Sąd skazuje go na więzienie, jednak długo tam nie zostaje. Zwolniony, przenosi się do Chicago, gdzie gra w klubie ze striptizem. Zresztą to takiego Sun Ra poznajemy w „Space is the place” – pianistę w wersji hard.
W latach 50 zirytowany swoim nazwiskiem, kojarzącym się mu z niewolnictwem, idąc śladami Malcolma X, ewoluuje w Le Sony’r Ra. Rozpoczyna działanie w kolektywie The Arkestra, gdzie w pełni rozwinęła się stylistyka Egiptu (zawsze twierdził, że nie ma tam miejsca na dragi (sic!).  Filozofią było podkreślanie afrykańskich korzeni jazzu i historii czarnych, która była dla niego powodem do dumy. Działał z założenia dla idei i był świadomy, że muzyka nigdy nie przyniesie mu zysku. 
Grając z The Arkestra już w Nowym Jorku mieli na koncie potężną dyskografię. Ciężko zakwalifikować gatunkowo ich dorobek, zmieniając środowisko, zmieniali też styl - od ragtime'u i swingu do bebopu i free jazzu. Jego muzyka, oszczędna w teksty, przypomina misterium. Atlantis, Lanquidity, Space is the place to chyba najbardziej charakterystyczne jego krążki. Eksperyment został skoncentrowany w autorskim filmie Sun Ra „Space is the place” z 1972r., gdzie Sonny próbuje osiedlić Afroamerykanów na nowej planecie, używając właściwego środka transportu tj. muzyki.

Z taką stylówą, oczywiste było, że nie mógł się obejść bez koncertu pod piramidami w Egipcie. Pod koniec życia otwierał nawet koncerty Sonic Youth. W 1987 Sun Ra & The Arkestra grała też w Warszawie. Sun Ra kontynuował swoją politykę kosmosu do swojej śmierci w 1993r. 
Gdyby powtórzyć mu wtedy słowa sądu z lat 40 – „Nie widziałem nigdy czarnucha, jak ty”, na pewno odpowiedziałby  Nie. I nigdy nie zobaczysz”. Po dwudziestu latach od jego śmierci mogę powiedzieć, że nie był jedynie eksperymentem, ale masterem w dopracowaniu swojego wizerunku .
          Swaggerzy obklejeni commes des fuckdown mogą się schować przy multiinstrumentaliście, który twierdził, że pochodzi z Saturna.
brkwsk

piątek, 10 sierpnia 2012

Płyta Tygodnia: Charles Bradley





           Album brzmi jakby został nagrany w latach 60-tych, a tu niespodzianka: 2011! Zdecydowanie na plus. Charles Bradley brzmi prawie jak James Brown, i tutaj niestety na minus, nie dlatego że 'prawie', bo JB był tylko jeden, ale ponieważ zaszło to daleko za inspiracje, i jest naśladownictwem. Mowa tu o naśladownictwie kunsztownym jak Australian Pink Floyd Show, tyle że Bradley nie robi coverów.


          Jeśli nie jesteś osłuchany(na) w soulu, ten album będzie dla Ciebie nie lada odkryciem, dla mnie jest solidnym rzemiosłem. Ja nie mam nic przeciwko inspiracji czasami które już dawno minęły, ale oczekuje trochę więcej w tym własnego stylu.  


          Tak czy siak wydawnictwo bez słabych momentów, słucha się tego z nieukrywaną przyjemnością, zagrane i zaśpiewane na bardzo wysokim poziomie, wszystko jest na swoim miejscu. Polecam gorąco!






4/5

(B-Jot)


sobota, 4 sierpnia 2012

Mroczny Rycerz Powstał !


Kryzys. Określenie to znamy doskonale, lepiej lub gorzej, powoli zaczynamy odmieniać je przez przypadki. Kryzys nie tylko natury ekonomicznej, ale także mentalnej i światopoglądowej to znak naszych czasów. Świat pozbawiony stopniowo podstawowych wartości, autorytetów, sprawiedliwości i szacunku do drugiej osoby, a wszystko okraszone finansową zapaścią krajów, a przede wszystkim ich obywateli. Powoduje to, w ogromnej mierze, postępującą frustrację, obawę przed jutrem, aż wreszcie utratę nadziei. 



            Dlaczego taki wstęp? Z prostego powodu. Christopher Nolan w najnowszej części o Człowieku-Nietoperzu, ukazał, w hiperbolicznej postaci, obraz obecnych czasów. Czasów, gdzie elita finansowa, poprzez regularny wyzysk większości z nas, prowadzi do zubożenia społeczeństw- sama się horrendalnie bogacąc. Nolan sprawnie nawiązał do ubiegłorocznych demonstracji ruchu Occupy Wall Street, gdzie protestują głównie przeciwko nierównościom społecznym, chciwości korporacji, banków oraz przeciwko nadmiernemu wpływowi bankierów, menedżerów wielkich korporacji i lobbystów na rząd ( The Guardian). Ruch okupował, Nolan postanowił pójść krok dalej. Przy pomocy swojego bohatera- Bane’a - zniszczył nowojorską giełdę. 



            Bane chce oddać władzę w ręce ludu, aby wzięli sprawy w swoje ręce. Rewolucja dokonana przez Bane’a przywołuje tylko jedno skojarzenie- totalitaryzm. Krwawy zamach stanu jeszcze nigdy nie przyniósł pozytywnych rezultatów, a zazwyczaj prowadzi do demoralizacji i upadku człowieka.
            Przerażające wizje przyszłości serwowane przez Nolana to fikcja? Moim zdaniem są bardzo realne, a wręcz jest o krok od nich.
Cały świat dyskutuje czy Nolan to artysta, czy tylko reżyser, który „wypycha” konta producentów z Hollywood do granic możliwości, twórca „popcornu dla elit”. Niewątpliwie łączy on cechy prawdziwego rzemieślnika z iluzjonistą, który oczarowuje widza każdym nakręconym kadrem. W czasach najnowszych technologii, 3D czy IMAX’ów, Nolan pozostaje reżyserskim konserwatystą. Jest wiernym orędownikiem celuloidowej 35mm taśmy, a o technologii 3D nawet nie chce słyszeć. Nie przesadza też z efektami specjalnymi, które stanowią konieczne uzupełnienie, a nie główne narzędzie. Wyszukane, wysmakowane, nie drażniące widza swoją ordynarnością.   
Nolan nie daje widzowi gotowych rozwiązań. Pozostawia go w roli obserwatora. Nie prowadzi widza za rękę, nie jest sprzymierzeńcem publiczności. Uważa, że oswojeni obserwatorzy czują się zbyt komfortowo na widowni, a on lubi zamieszać im w głowach . Publiczność sama musi się uporać z burzą myśli po obejrzeniu filmu. 
Nolana zawsze interesowała eksploracja ludzkiego umysłu, źródło szaleństwa i normalności, pogranicze między snem a jawą. Zakamarki ludzkiego umysłu, które Nolan stara się oświetlić i zbadać, zupełnie jak podczas psychoterapii. Leonard z „Memento”, Cobb z „Incepcji” czy Joker z „Mrocznego Rycerza”, to jego główni pacjenci.
Dlaczego Batman jest bardziej cenioną postacią od Supermana czy Spidermana? Bruce Wayne aka Batman to postać mroczna, tajemnicza, wielowymiarowa. Nie jest tak krystaliczny jak inni superbohaterowie, przez co jest „bliżej ludzi”. Targają nim wątpliwości. Nie jest to bezmyślny mściciel, lecz osoba z krwi i kości. Osoba, która dochodzi na granice rozpaczy, zaczyna łamać swoje zasady. Zaczyna postępować tak, jak ci, z którymi walczy. To już nie jest krystalicznie czysty rycerz.  
Ukazuje to również fakt, że bardzo często granica między dobrem a złem, bohaterem a czarnym charakterem, bywa bardzo cienka. W „Mrocznym Rycerzu” mieliśmy do czynienia z alter ego Batmana, jego cieniem- Jokerem. Joker nie był owładnięty rządzą pieniędzy czy władzy… To, co go interesuje to czysty nihilizm, zniszczenie. Jest niczym czyste id – podąża za własnymi żądzami, chce tylko i wyłącznie je spełnić. Joker jest niczym alter ego Batmana. Istnieję, bo ty istniejesz, brzmiały jego słowa skierowane do człowieka nietoperza(www.tawerna.rpg.pl).
W najnowszej odsłonie Batmana mamy do czynienia z postacią Bane’a- nie do zatrzymania kolosa, wyróżniającego się spośród innych wrogów Batmana nie tylko ogromną tężyzną fizyczną, lecz i dużą inteligencją. To także postać niejednoznaczna, trudna do oceny, tragiczna. Nie jest owładnięty materialnymi korzyściami. Nie godzi się na obecny porządek oraz panującą sytuację. Tom Hardy opisał graną przez siebie postać: "Jest brutalny. (...) Jest terrorystą zarówno mentalnie, jak też w działaniu". Dla Bane’a Batman(Wayne), to główne ucieleśnienie zła, zgorszenia i wyzysku. Chce, stosując przemoc, oddać władzę w ręce ludzi. Zależy mu na „obudzeniu z obecnego letargu” społeczeństwa.  Jednak ludzie, po uzyskaniu władzy, niczym się nie różnią od swoich byłych oprawców( zwróćcie uwagę na sceny „rozpraw sądowych” oraz wyroków).



Dla fanów komiksowej sagi o Batmanie jest to pozycja obowiązkowa. Scenariusz filmu momentami wiernie podąża za komiksem, choć w wielu miejscach Nolan postanowił pozostawić sobie furtkę- dla swojej improwizacji.
Choć bliżej mi do stylistyki „Memento”, to doceniam te ambitne, hollywoodzkie blockbustery- jakimi są np. filmy o Batmanie. Nie są to sztampowe produkcje z Fabryki Snów, które doskonale znamy. Świetnie zrealizowane technicznie, z bardzo dobrą grą aktorską( Bale, Hathaway, Hardy). Nawet niektóre dialogi czy sceny, przesiąknięte patosem do granic możliwości, nie irytują aż tak bardzo. Jest to wpisane w DNA Amerykanów. Oczywiście „świat zewnętrzny” również wpływa na postrzeganie filmu przez widzów, jak choćby śmierć Heatha Ledgera, czy niedawna masakra w Denver. Wszystkie czynniki sprawiają, że trylogia o Batmanie nie będzie szybko zapomniana…


 cpt

sobota, 14 lipca 2012

Dawnych wspomnień czar - Tha Dogg Pound


Nareszcie. Ciepłe miesiące jak zawsze wprawiają nas w dobry nastrój, co jest oczywiście sprawą zrozumiałą. Jest pewien album, który katuję w każde lato, od wielu lat.


The Dogg Pound – Dogg Food (1995)




Okazuje się, że bardzo rzadko (wręcz w ogóle) piszę o dokonaniach legendarnej wytwórni Death Row Records. Oczywiście jest to absolutnym grzechem zaniechania, bo wobec spuścizny tego labelu nie można przejść obok. Co by nie mówić, to do połowy lat 90-tych rządziła bez dwóch zdań. Oczywiście znana jest najbardziej z „The ChronicDre’a czy albumów Pac’a, ale jest jeszcze jeden materiał, który rozsławił kalifornijską wytwórnię.

Perełka Zachodniego Wybrzeża, która wzniosła g-funk na znacznie wyższy poziom, a Daza wrzuciła na producencki piedestał lat 90-tych. Producentem wykonawczym był Dr.Dre, dwa tracki wyprodukował Dj Pooh ( „New York, New York” oraz “Smooth” ). Resztą zajął się Dat Nigga Daz. Co łączy go ze Scottem Storchem? Obaj przyczynili się do sukcesów Dre’a. Mówi się, że to właśnie oni odpowiedzialni są za najważniejsze nagrania Doktorka. Klawiszami na "Dogg Food" zajął się Soopafly.

 „Dogg Food” to esencja g-funku. Utożsamia wszystkie cechy tego gatunku: ciepłe, słoneczne, laidbackowe podkłady wymieszane z cięższym, hardcorowym brzmieniem. Oczywiście nie można zapomnieć o Absolutnym Królu Refrenów-Nate Doggu, który swoim niesamowitym, gospelowym i zawadiackim śpiewem, nadawał smaczku i kolorytu każdej piosence. Na „Dogg Food” jego udział również jest nieoceniony, podobnie jak Snoopa oraz Michel'le

Za sprawą bardzo kontrowersyjnych tekstów sprzedaż albumu zawieszono na 3 miesiące. Nie przeszkodziło to jednak w uzyskaniu podwójnej platyny ( 2 miliony sprzedanych egzemplarzy! ). Zawadiacki, kalifornijski sznyt Kurupta i Daza to ich charakterystyczna cecha, która ujawniła się później na świetnych solówkach ( „Retaliation, Revenge & Get Back” Daza oraz „Tha Streetz Iz a Mutha” Kurupta)

Na single wybrano: „New York, New York” oraz „Let’s Play House”, choć większość kawałków z tego albumu spełnia rolę ‘singlowego’.

„New York, New York” to też diss na część raperów z East Coast. W teledysku do kawałka, gigantyczni Snoop, Daz i Kurupt demolują wieżowce Nowego Jorku!



Nie jest to tak „lekki’ album jak „Doggystyle” Snoopa czy „The Chronic” Doktora. Trzeba zapoznać się z nim kilkakrotnie, ale zdecydowanie warto to uczynić. Doskonały na każdą porę dnia i nocy.





I'ma Dogg Pound Gangsta, DPG!


cpt





sobota, 30 czerwca 2012

Luv NY

Różnie bywa z tymi supergrupami. Artyści łączą się, żeby dokonać czegoś wspólnie, ale często tak bywa, że nie wszystkie ogniwa trzymają ten sam poziom. Zdarzają się wyjątki jak np. Random Axe. Jednak nie o tym chciałem.

Kilka dni temu, świat obiegła wiadomość, która zniszczyła całą moją konstrukcję, a oczekiwania sięgają zenitu. Mianowicie powstaje kolejna.... supergrupa. Wszyscy członkowie z Nowego Jorku.

Jaki ma być jej skład ?

Roc Marciano- całkiem przyzwoity MC, producent

Bamboo Bros- Kurious & Dave Dar

O.C & A.G z D.I.T.C !!!!!!!

oraz uwaga, uwaga.......  Kool Keith !!!!!

Grupa ma nosić nazwę Luv NY. Nie nagrali jeszcze nic razem, ale widzę w tym projekcie potencjał niesamowity. Nie na miarę D.I.T.C, co jest oczywiste, ale grupa może nieźle namieszać słuchaczom w głowach. Wypada tylko czekać. 

Do obejrzenia 1st teaser 


el Capitano

niedziela, 24 czerwca 2012

Tommy, get me that fuckin’ Polish fiddler!


 Z cyklu "Zapomniani a szkoda": Michał Urbaniak

Kochacie Jazz? Utożsamiacie go pewnie z Nowym Jorkiem czy Nowym Orleanem? Ok. Jednak również nasz kraj może poszczycić się wkładem w ten wspaniały gatunek muzyki. W Łodzi przyszedł na świat jeden z najwybitniejszych polskich i światowych muzyków, Manhattan Man- Michał Urbaniak.


Urbaniak to gwiazda światowego formatu. Saksofonista i skrzypek, współtwórca tzw. polskiej szkoły jazzu. Do swojej muzyki- zwłaszcza w późniejszych latach- często „przemycał” elementy hip-hopu, r’n’b i folku. Grywał z najwybitniejszymi muzykami jazzowymi świata: Milesem Davisem, Krzysztofem Komedą, Herbie’em Hancockiem, Chickiem Coreą, Quincym Jonesem, Marcusem Millerem, Ronem Carterem i wieloma innymi… Inspiracja dla wielu współczesnych muzyków.

Kiedyś o płycie "Doo Bop" Davisa napisałem tak:

Davis- nigdy nie bał się eksperymentów, zawsze dążył do różnorodności. Jak naukowiec w laboratorium stale poszukiwał formuły na nowe brzmienie, które zaskoczy wszystkich. Do współpracy zaprosił uznanego wówczas producenta i rapera Easy Mo Bee. Doo Bop to album, który znajduje się na pograniczu obu gatunków. Nie jest łatwa w odbiorze, stąd zarówno jazzowi puryści, jak i twardzi fani muzyki rap mogą mieć pewne obiekcje przed pierwszym odsłuchem. Sytuacja zmienia się diametralnie po zapoznaniu się z materiałem.
Davis zmienił oblicze amerykańskiego jazzu kilkukrotnie. Był symbolem potencjału komercyjnego muzyki jazz. Stał na czele niemal każdego istotnego etapu rozwoju jazzu od czasów II wojny światowej po lata 90. Nie straszny był mu bebop, jazz rock, cool jazz, jazz fusion, funk czy właśnie rap. Doo Bop to zwrot Davisa w nową dekadę. Dekadę wielkich przemian w wielu aspektach życia. To również ukłon w stronę młodych twórców. Podczas produkcji- Easy Mo Bee oprócz kompozycji genialnego trębacza, wykorzystał znaną w kręgach muzyki rap technikę samplingu.


Dlaczego o tym wspomniałem? Ponieważ Urbaniak też taki był( jest!). Nie bał się eksperymentów, ciągłych poszukiwań i dążeń do odnalezienia upragnionego dźwięku. Jak wytworny archeolog ciągle poszukiwał, bez wytchnienia i z niegasnącym uporem. Nie istniały dla niego jakiekolwiek muzyczne granice, których obawiałby się przekroczyć.


Manhattan Man to postać nietuzinkowa, bardzo szanowana, która swoimi dokonaniami bardziej spopularyzowała Polskę niż większość akcji reklamowych. Promocję Nadwiślańskiego Kraju skutecznie kontynuują muzycy z wrocławskiego duetu-Skalpel. Myślicie, że czyje nagrania "tną" na drobne? No właśnie. 

Wywodził się z relatywnie zamożnej rodziny, a od najmłodszych lat, matka dbała o prawidłową edukację muzyczną syna. Miał zostać wielkim, światowym skrzypkiem, ale od zawsze fascynował go jazz i saksofon.



„A potem, kiedy ściskałem już saksofon w ręce, wsiedliśmy do pociągu, i tak się kochanej mamie odwdzięczyłem, że jej uciekłem. Przesiadłem się do innego wagonu, znalazłem pusty przedział i ćwiczyłem całą drogę(…)
Kiedy wreszcie usadowiłem się obok matki w jakiejś rozklekotanej łódzkiej gablocie, powiedziała do mnie ze łzami w oczach:
- Wiem, że w momencie kiedy kupiłam ci ten saksofon, straciłam syna.”

Jego biologiczny ojciec- Edmund Michałowski całe życie marzył, aby zobaczyć Nowy Jork. Po wojnie nie było to możliwe, a ojciec zapowiedział, że to, co nie udało się jemu, uda się jego synowi.  To Michał miał w przyszłości podziwiać płonące dachy Manhattanu. Nikt jednak nie przypuszczał, że na zwykłym podziwianiu się nie skończy. Został ich najlepszych ambasadorem, nadano mu nawet przydomek Manhattan Man.



Spotkałem się z taką opinią, że prawdziwy artysta musi wywodzić się z biedy, zaznać w życiu upadku i skrajności, żeby skutecznie odzwierciedlić daną mu wrażliwość w swojej twórczości. Dzieciak z bogatego domu rzekomo tego nie jest w stanie uczynić. Najlepiej gdyby artysta umarł młodo, tak w wieku 27 lat. Oczywiście rozwarstwiony pomiędzy genialnym życiem artystycznym, a problemami osobistymi, które wreszcie biorą górę.


Jak dla mnie, teorie typu "Live fast, die young" czy  "Club 27" to po prostu idiotyczny mit, który bardzo chętnie został przyswojony przez współczesny showbiz, a skutecznie wpisuje się w obecny styl życia, który kreowany jest w mediach- beztroski, hedonistyczny, niezależny od wszelakich skutków.  Tak naprawdę to są tylko kwestie poboczne. Na końcu, w wyniku talentu, ciężkiej pracy i sprzyjających okoliczności, liczy się tylko artystyczne dokonanie.  Nieważne czy ktoś jest bogaty, biedny, czarny czy biały. Miano ARTYSTY nie zna podziałów. Liczy się efekt, czyli dzieło. Jeśli coś jest wartościowe i godne polecenia, to nie jest ważne gdzie zostało stworzone, i czy twórcą był biedak, czy arystokratyczny dzieciak.

Jak wspominał sam Urbaniak w swojej autobiografii:  

Kto umiera młodo, staje się nieśmiertelny, choćby nawet niczego wielkiego nie dokonał.  Po prostu ludzie zaczynają przypominać sobie jego najlepsze strony i spekulować, co mógłby jeszcze zrobić, gdyby żył.  
Martwy artysta przestaje być dla kogokolwiek konkurentem. Umrzyj, a nawet wrogowie będą wynosić Cię pod niebiosa.

Choć Urbaniak także miewał upadki. Upadki związane z nadużywaniem alkoholu, które o mały włos nie zakończyły jego żywota, to za każdym razem podnosił się mocniejszy, bo kochał jazz i chciał udowodnić coś wszystkim niedowiarkom i krytykom. 

Jazz jest dla niego wszystkim. Czymś co wypełnia każdy zakamarek jego duszy.

- O czym myślisz Michał?
- O płonących dachach Manhattanu.
- Przecież tu, w Warszawie, też można żyć szczęśliwie.
Zacząłem jej tłumaczyć, że nie chodzi mi wcale o szczęście, lecz o jazz.





Można pisać i pisać, ale najlepiej jest zapoznać się z jego twórczością. Niech przemówi muzyka.Nawet najtrafniejsze słowa nie są w stanie jej opisać.



dedicated to all jazz fans


CPT








źródła: "Ja, urbanator" oraz magazyn Ślizg (luty 2002)

piątek, 22 czerwca 2012

Podsumowanie , grupa B


Książę z niewyobrażalną gracją i elegancją zajadał kolejne kęsy swojego risotto rakowego z grzybami. Danie było wyborne, spełniające kryteria haute cuisine, a mimika twarzy pozwalała przypuszczać, że jego wyszukane podniebienie zaakceptowało serwowaną potrawę. Wykwintne danie, przygotowane z należytym staraniem i estymą, tak bardzo zaabsorbowało umysł księcia, że nie zwracał on uwagi na wszelakie bodźce docierające ze świata. Problemy jego poddanych nie były godne skupienia, którego wymagało spożywanie rozkosznego posiłku. To nie było zwykłe sycenie głodu. Wymiar zachowania księcia przewyższał tą płytką czynność. Księcia, w zupełności zresztą, pochłonęła przepyszna eksploracja zakamarków potrawy i naczynia. Spokój wykonywanych ruchów, ich szyk, wyjątkowość i skuteczność zdawały się być wzorcowe. Godne opisania przez wielkiego poetę lub kronikarza. Obowiązkowa lektura dla przyszłych pokoleń oraz dla wszystkich poddanych, zważywszy na to, że przykład zawsze idzie z góry. Istny wzór książęcej kindersztuby.
Poboczny obserwator, na widok księcia pogrążonego w konsumpcji, mógł tylko wpaść w zachwyt. To było spełnienie młodzieńczych fantazji, całkowite dopełnienie człowieczego życia. Jeśli można mówić o marzeniach, które naprawdę warto spełniać i do nich dążyć, to powielenie ruchów księcia było jednym z nich.
Książę Joachim Loew dłubiący w nosie. Mecz Niemcy-Portugalia. Gluten tag! Gluten appetit.


CPT